20 stycznia 2015

Rok z Ewą Chodakowską

Rok 2014 już się skończył, urlop macierzyński już mam za sobą - koniec plaszczenia dupska przed kompem, dłubania w nosie i zbijania bąków pod pretekstem opieki nad niemowlęciem. "Ten nierób" (w sensie "ja", czyli raczej "ta nieroba") wraca do gry! I już na wstępie dostałam przedwczesny prezent urodzinowy, książkę "Rok z Ewą Chodakowską". Aż żal nie skorzystać z zaproszenia.

Nie chcę tu opisywać co się kryje na 260 stronach tego, jak głosi podtytuł, "dziennika fitness", bo przede mną całe zastępy kobiet już to popełniły. Chciałabym jednak z tego miejsca pochwalić sam pomysł, bo, przynajmniej w moim przypadku, rzeczywiście słowo pisane jest pewniejsze, niż wypowiedziane. To znaczy: jeżeli coś sobie zaplanuję pisemnie, jest dużo większe prawdopodobieństwo, że jednak to zrobię (nie dotyczy to przepisów, bo niestety zawsze muszę do podstawowej receptury dorzucić swoje trzy grosze). Rozpisuję sobie więc w tabelkach wszystkie zestawy ćwiczeń z tygodniowym wyprzedzeniem tak jak to powinno wyglądać, a potem działam i wyżalam się (ostatecznie "chwalę") na stronach podsumowujących dany tydzień.

Co mi to daje? A na przykład to, że łatwiej jest mi utrzymać prawidłowy sposób odżywiania (nie, nie korzystam z żadnej diety, jem po prostu, jak to się modnie nazywa, racjonalnie). I nagle okazało się, że mój wewnętrzny ręczny hamulec na słodycze działa! A to, po tych górach świątecznych pierników, makowców, metrowców, urodzinowych muffinek i czekolad, jest na prawdę zbawieniem. Do tego codzienne hopsa-hopsa, majtanie nogami we wszystkie strony i dzielne przyklejanie brzucha do kręgosłupa na każdym wydechu i od razu się lepiej czuję. Nagle namacalnie mogę poczuć, że człowiek w większości składa się z wody. Pocę się jak szczur w kanałach, sapię jak stary parowóz, ale jestem z siebie dumna. W żyłach płynie mi sama radość, dni są jakieś takie piękniejsze, trudności nawet nie takie trudne, a grejpfruty nie takie gorzkie, jak kiedyś. 

Cieszę się bardzo, że ta książka wpadła mi w ręce. Przede wszystkim dla pozytywnej energii, którą codziennie przyjmuję przez kroplówkę pod tytułem "trening". Dla ustabilizowania diety i pożegnania z gnieżdżącymi się tu i ówdzie pokładami słodyczy. A wreszcie, celowo na ostatnim miejscu, dla zeszczuplenia, wyrobienia mięśni i fajnej figury. I tutaj motywacja jest duża, bo wybieramy się na wesele, na które mam zamiar ubrać śliczną dopasowaną sukienkę. Nie ma co szczekać - systematyczność i wytrwałość wyryję sobie na czole, byleby dotrwać do ostatniej kartki tego dziennika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz