Wczoraj było ogólnie o dzieciach, no to dziś o Oliwuli. Tak, tak, muszę się pochwalić, ponieważ rozpiera mnie duma. Nawet coś tak malutkiego, jak pierwsze siuśki czy kupsko w nocniku, to dla nas wielka rzecz, pod warunkiem, że jest dziełem naszej królewny. Ale dziś nie o fizjologii a o filologii.
Był taki czas, kiedy maluda ani myślała wołać mnie po imieniu, znaczy się "mama". Pisałam o tym tutaj. O niebo lepiej wychodziło jej wołanie tata tatata ta ta tatatata. No dla mnie niby lepiej, bo teoretycznie powinnam mieć więcej czasu dla siebie - woła ojca, niech ojciec podoła. Ale prawda była czarniejsza niż najczarniejsze podwójne espresso. Otóż niektóre "tata" oznaczało "tata", ale większość "tata" znaczyło jednak "mama". I bądź tu człowieku mądry!
Teraz maluśka zmieniła taktykę o 180 stopni. W kółko słyszę mama mamama mama mamama. Jak nagranie puszczone w pętli. Czasem myślę "zmień płytę", ale w tym odtwarzaczu się tak nie da. I tutaj jeszcze drobna uwaga, bo większość "mama" analogicznie do poprzedniego "tata" powinna oznaczać właśnie "tata", a mniejszość "mama". Niestety 90% "mama" to jednak "mama". Nawet kiedy pytam, pokazując na męża a to kto?, w odpowiedzi słyszę mama. Patrzy na ciotkę - mama. Na szczęście "baba" to jeszcze "baba". Uff...
O dziwo właśnie dziadkowie nazywają się inaczej, babcia to oczywiście "baba", a dziadek to "dziadziuś" lub po prostu "dziadzia". Oni nie mylą się nigdy z mamą. No dobra, muszę jednak zwrócić honor tacie, bo czasem, zupełnie niechcący, maluśce wymsknie się po cichutku jakieś malutkie, maluteńkie "ta tuś". Niech ma, niech mu będzie miło!
To co mnie zdziwiło ostatnio, to... kląskanie. Wybałuszyłam oczy kiedy usłyszałam i zobaczyłam, że Oliwula kląska jak truchtający konik. Wiem, kląskanie to nie słowo, ale i tak fajna umiejętność, jedno z podstawowych ćwiczeń logopedycznych. Niech kląska jak najwięcej, niech rozwija swoją paszczkę! A za jakiś czas dodamy do tego ćwiczenia z lusterkiem. Jeśli zaś chodzi w ogóle o onomatopeje, to jeszcze fajnie jej wychodzi brum-brum, szczekanie i udawanie rybki (tak, tak, rybki też wydają dźwięki - przynajmniej wg Oliwki).
Taka sytuacja: przychodzi ciotka (mama) do Olive i wita się, a Olive na to: teś! I wyciąga przed siebie rączkę. Tymczasem ja (mama) mam banana od ucha do ucha. Tak, nie ma jak zwroty grzecznościowe. Czekam kiedy zacznie mówić mama poposię to albo mama dobanoć. Ale serio, cieszę się, że ma coraz bogatszy słownik - można się jakoś dogadać. Pokazując na coś, mówi "to, to" albo "dać". Widząc psa mojej mamy, woła "BA!" (Bari). A kiedy dokądś czworakuje, woła "idzie!". No fakt, idzie jak przecinak, jak burza przez te ostępy języka polskiego. Pomijam mówienie "dada", "papa", "am" i "mniam". Obrastam w piórka i wierzę, że to książki tak ją zaczarowały. Chyba, że matka gaduła.
Z resztą ona sama też opowiada i papla trzy po trzy o wszystkim i o niczym. A ja wysłuchuję z zainteresowaniem i tylko zachwycam się no co ty?! albo serio?, a potem i co było dalej? lub opowiedz mi jeszcze. Maluśka ma radochę, bo ktoś jej słucha, a ja mam radochę, bo lubię słuchać tej lawiny niezrozumiałych słów pod tytułem bablu badziś tadziu iiiiś hahaha. Buzia aż sama krzywi się do uśmiechu! Ech, rośnie mi ta córa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz