7 października 2014

Gołębie

Nic mnie tak nie denerwuje jak gołębie bombardujące wszystko i wszystkich. Wystaw tylko czubek nosa za drzwi, a za chwilę usłyszysz ich gruchanie. I tylko czekają, robiąc zakłady o to, czy uda im się w ciebie trafić. W dodatku sąsiad ma gołębnik obok mojego okna, więc jest ono ozdobione pięknymi ciapkami. No super. Czemu nie hoduje przepiórek? Albo innych nielotów? Czasami miałoby się ochotę z takim gołębiem coś zrobić. Na przykład ugotować rosół. I na taki właśnie pomysł wpadł mój osobisty tatko.


Pojechał sobie rano na sielankę, nasz miejscowy pchli targ i wybierał.
- Ile za tego? - pytał trzymając w rękach kości obciągnięte skórą, które sprzedawca miał czelność nazywać gołębiem.
- Dycha.
- A słyszałem, że można dostać za pięć - żachnął się tatko mój.
- No... dycha za dwa! - sprostował tamten.
Ale z takiej mizeroty to poza kupą piór niewiele by zostało, więc trzeba było szukać dalej. Na innym stoisku trafił na konkretnej postury młodziki, w dodatku w cenie 3 zł za sztukę. 
No, to mięsko mamy.



Olive dziwiła się, widząc go, bo co to to takie dziadek trzyma w rękach? Tak to łebkiem kręci i się gapi na nią? Takie to szare i nie ma łap jak pies... a może to jakaś nowa zabawka? 


Niestety los "zabawki" był już dawno przesądzony. Został potraktowany maczetą, obdarty z godności pod tytułem pióra i pierze, wypatroszony i zaproszony do kąpieli z marchewką. Po czterech godzinach powstał rosołek dla wnuczki, którego uzupełniły jeszcze lane kluseczki. I tutaj uwaga! Olive wcinała, aż jej się uszy trzęsły! A ja w szoku. Moich obiadów i obiadów słoikowych jakoś nawet kijem nie chce tknąć, o wypełnianiu nimi brzuszka nie wspomnę. A tu proszę - dziadkowy rosół z gołębia posmakował pannie królewnie. Ładnie, ładnie. Czy to znaczy, że mamy zatrudnić dziadka na stanowisku nadwornego kucharza? Albo inaczej: muszę się zapisać do niego na lekcje kucharzenia, co by osiągnąć poziom bliski perfekcji. To znaczy "perfekcji" zadowalającej gusta mojego Tadka niejadka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz