20 sierpnia 2014

A może by tak coś urodzić?

Moja maluda śpi. Jeszcze. Pewnie niedługo się obudzi. A ja matkuję jej z odległości około stu pięćdziesięciu centymetrów. Z nosem utkwionym w ekranie laptopa, z bardzo świadomie prostowanymi plecami, które co rusz leniwie zaokrąglają się w niezdrowego garba. Ze wzrokiem uciekającym gdzieś za okno w poszukiwaniu szalejących na wietrze liści. W szkole mówili, że zieleń działa zbawiennie na oczy. A więc zbawcie mój wzrok, liście! Czasem zaświeci słońce, prosto w ekran, tak, że nic nie widzę. Mieliśmy przestawić stół, żeby nie świeciło, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Siedzę więc sobie przed lapkiem, ja, bardzo elektroniczna mama, i myślę co by tu wykombinować, żeby się coś urodziło.

Chciałabym, pewnie, że tak. Często mam na to ochotę. I niech mi to ktoś wytłumaczy, bo nie rozumiem co to ma być? Skąd się to bierze? Dlaczego tak mnie maltretuje? Nie no, dobra, to były pytania retoryczne. Za wszystkim kieruje się przecież macierzyństwo, miłość, troska o tę moją małą łobuziarę i oczywiście pociąg do tego co się z angielska zwie handmade. Takie to z resztą popularne od kilku lat: rękodzieło. Jak się samej coś uszyje, wydzierga, powycina i poskleja, pomaluje, wydekupażuje, wyplecie albo poskłada to poza wartością mentalną zyskuje też wartość fizyczną. Kto nie wierzy, niech sobie wygugluje lub wyszuka na allegro - wyszydełkowana sówka albo taka lalka ze szmatek-łatek mają się w cenie!

I tak sobie myślę, że ja też, może kiedyś, a może nawet za chwilę, jak tylko znajdę tę chwilę wolną, jak tylko się uporam z poskładaniem tego zakichanego (przepraszam, "czystszego niż w dniu zakupu, bielszego niż kiedykolwiek było i pachnącego niczym górska łąka w środku lata") prania, upieczeniem kurzych udek, przebraniem kolejnej pieluchy, napisaniem jakiegoś artykułu do mojej cudnej gazetki (tak, poza dwiema osobami, przy czym jedna napisze jeden tekst, a druga przeprowadzi wywiad, do którego pytania ułożyłam, resztę prawdopodobnie jak za dawnych lat, naskrobię sobie sama), napisaniem któregoś kolejnego rozdziału do mojej książeczki na konkurs, o którym ostatnio wspominałam, zrobieniem zakupów (bo dziś akurat promocja na banany) i stu pięćdziesięcioma dziewięcioma innymi mniej lub bardziej ważnymi rzeczami z czujnym śledzeniem poczynań małej maludy na czele, może i ja za coś takiego się zabiorę? (To się nazywa zdanie wielokrotnie złożone!)

W radiu lecą jak zwykle syfy. Zmieniać nie ma co, bo na innych stacjach to samo. Albo gadanie. Chociaż kto wie, może właśnie to gadanie byłoby bardziej inspirujące i pobudzające do działania, niż w kółko słyszane "Happy" i "Don't talk just kiss"? Powinnam się rozpływać w tych spokojnie płynących minutach, cieszyć ciszą, wyłączyć w ogóle to nudne radio. Powinnam się zatapiać w błogim nicnierobieniu, odpoczynku, niemyśleniu. Przykro mi, teraz nie potrafię. Już mi się urodziło pełno pomysłów co bym mogła stworzyć dla Oliwki. A zaczęło się to moje myślenie jak zwykle niewinnie. 

W moje wirtualne szpony dostał się wrześniowy numer magazynu handmade "Mollie potrafi" a z nim przepis, razem z wykrojami, na ogrodniczki dla dziecka. Kawałek dalej opaska na głowę. Jeszcze dalej spódniczka. Potem jakaś torebka. Słowem od groma pomysłów i sposobów na zabicie i tak już na wpół zdychającego czasu. Tak, tak! Zrób wszystko, aby go dobić! Odbierz sobie już ostatnie sekundy luksusu nicnierobienia! Ależ bym chciała, serio. Nawet gdyby maluda potrafiła mówić i po obejrzeniu mojego genialnego dzieła skrzywiłaby się i sprowadziła mnie na ziemię słowami "mama nie rób siary, co to w ogóle za szmata". Miałabym tę satysfakcję, że zrobiłam coś samodzielnie. Yyy, no dobra, może jednak po takich słowach bym się podminowała. Ale czy to nie ćwiczenie czyni mistrza? Często to powtarzam, bo tak po prostu jest. A jeżeli to co się robi daje też przyjemność, to droga do perfekcji usłana jest płatkami róż. 

Chcę uszyć dla niej te ogrodniczki. Będę tu teraz kaprysić i tupać. Chcę i już! A teraz pukam się w czoło: jak chcesz to zrobić, jak nie masz maszyny do szycia? Ręcznie? A jeżeli nawet kupisz maszynę, to czy nie skończy się na jednorazowym wybryku? Potem maszyna pójdzie do kartonu i w kąt, żeby nie zawadzała, bo priorytet odzyska moich milion pińcet sto dziewińcet zajęć. Matko jedyna! Nie cierpię, kiedy do mikrofonu dochodzi głos rozsądku! Zdecydowanie wolę ten wiecznie niewyżyty, obżarty extasy, z bananem dookoła głowy, histeryczny głosik potworka zamieszkującego moje serce. On wali marzeniami prosto z mostu, a po chwili rozum je przechwytuje, pakuje do zatęchłego wora i zamyka gdzieś pod kluczem.

Nie jest to łatwe, bo marzenia próbują się wyswobodzić. Nadal mam ochotę szyć pluszaki, stroje, bibeloty, może niekoniecznie dziergać, szydełkować czy haftować, bo tego nie umiem (szydełkowałam w dzieciństwie, ale nie pamiętam z tego wiele), ale robić wspaniałe rzeczy dla mojego dziecka i dla siebie. Nie wiem dla kogo bardziej. Chcę czerpać satysfakcję z tego co robię, robić "coś więcej", być bohaterką w swoim domu (nawet, jeżeli tylko w moich oczach). I tak sobie myślę, że jak tak dalej pójdzie to albo głowa pęknie mi od nadmiaru niezrealizowanych pomysłów, albo zwyczajnie zejdę z przepracowania. Czy to znaczy, że oszalałam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz