5 sierpnia 2014

Projekt gąsienica: na finiszu

Czas na zakończenie historii gąsienicowej (część pierwsza i część druga). Szczęśliwe zakończenie. Udało się, Mania i Juan wydorośleli. Teraz mogą lecieć gdzie ich owadzia dusza zapragnie, rozmnażać się do woli i produkować nowe tłuste żarłoczne gąsienice, które będą pożerały komuś rośliny. Szczęścia i sayonara, moje wy miętowe dzieciątka!

Juan i... jakaś ćma
Niedzielny poranek. Wykluwanko zaczęło się od tego, że... prawie je przegapiłam. Wstyd! Oj niedobra ze mnie matka. Idę sobie zerknąć co tam moje maluchy majstrują w swoich kokonikach, jak im idzie wiercenie brzuchem jak podczas tańca hula, patrzę, a na ścianie słoika siedzi ćma. Spora, szarobrązowa, taka niczego sobie. No, może trochę kanciasta. Pierwsza myśl: Juan się wykluł! Ale nie mógł się wykluć, bo siedział nadal kilka centymetrów wyżej w swoim pokoiku. Grzeczny chłopiec. W takim razie... MAŃKA! Zaglądam na dno słoika, żeby zobaczyć resztki kokona rozszarpane, porozdzierane czy nie wiem co... Kurczę, nie wiem jak powinien wyglądać taki opustoszały kokon! Ale z tego co widziałam, a widziałam niewiele, bo przecież Mania swój maleńki inkubatorek starannie zabunkrowała wśród liści mięty, to jednak coś tam w środku nadal siedziało. No to może jednak nie Mania? W takim razie po kiego grzyba jakaś obska ćma wleciała mi do mojego słoika i zakłóciła ciszę i spokój niedzielny? Ma tupet, nie powiem! Porobiłam kilka fotek - tak na wszelki - i poszłam dalej robić to co zwykle robi się w niedzielę.

Niedzielny wieczór. Oglądamy "Zaklinacza koni". Robert Redford jest boski, ale i tak moją ulubioną postacią z tego filmu jest mały kowboj Joe. Bystrzak! Oglądamy i w pewnym momencie pyk! sprawdź ustawienia dekodera czy coś w ten deseń. Shit! Burza idzie i satelitę szlag trafił. Koniec oglądania. Kit z tym, że już widziałam ten film. Ale kiedy to było?? No trudno. Wracamy do sypialni, maluda oczka pociera - znaczy, że wzywają na białą salę, toteż kładziemy ją do łóżeczka z najbardziej czułym "śpij dobrze, kochanie" na jakie nas było stać. No i zerknijmy jeszcze jak wygląda sytuacja w słoiku. Ćma zniknęła (lub: ćm zniknął). Wykorzystał okazję pod tytułem otwarte okno. I dobrze. Żegnam, nic tu po tobie. Moje maluchy dzielnie dojrzewają, więc mogłam spokojnie iść spać.

"Ta" ćma w zbliżeniu

Poniedziałek rano. Nie tak zaraz rano, bo bardziej po 10. No dobra, bliżej 11. Bez znaczenia. Idę znów rzucić okiem na żarłoki. I tu następuje dosyć konkretne zdziwko. Na kokonie Juana siedzi sobie otóż ta sama ćma, co wczoraj! Spodobało się? Dzienna kryjówka? Idealne schronienie przed ptakami, tak? A jednak nie! Wtedy nagle uświadomiłam sobie, że to zupełnie inna ćma. Ten sam gatunek, ta sama marka, ale model inny. Ten tutaj to był mój Juan. A wczoraj tak niemiło pożegnałam, jak się okazało, Maniulkę. Moją Maniuchnę. No trudno. Dziwne resztki pozostawione w kokonach, przypominające do złudzenia to co przez kilka ostatnich dni je zamieszkiwało, mogło mnie zmylić, no! Grunt, że w porę się zorientowałam i Juana nie puściłam od tak jak byle ćmy, pierwszej lepszej z brzegu. 

Juan na kokonie. Widok z góry

Siedział sobie na swoim kokonie. Tak mi zmężniał. Wyprzystojniał. Wydoroślał. Przepoczwarzył się w na prawdę niezłą (choć kanciastą) ćmę. Mam nadzieję, że będą się za nim uganiały całe zastępy motylich laseczek. No chyba, że okaże się, że Juan jest jednak Juanitą. Ale tego to ja, przepraszam bardzo, rozróżniać u owadów nie umiem. Żaden nie miał dodatkowej nóżki, ani nie zwierzał mi się ze swoich preferencji seksualnych. Co by się nie działo - niech się z tego urodzi pokaźne stadko jajeczek. 

Poniedziałek wieczór. Mąż woła mnie do łazienki. Juan przyleciał go podglądać pod prysznicem - to może to jednak Juanita? Na szczęście mąż okazał dobroć serca i pozwolił mi go stamtąd zabrać. Ku wolności! Wyniosłam moje szarobrązowe kruche cudeńko na dwór. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Nie chciał odlecieć. Siedział mi na dłoni, jakby na prawdę czuł jakiś sentyment. Nie, nie, mój maleńki - dorosłej ćmy hodować nie będę. W końcu zamachał skrzydełkami i w następnej sekundzie pofrunął w ciemną noc. Wierzę, że już niedługo jakiś inny piękny okaz ćmy poczuje do niego (od niego) miętę. 

Juan mój wspaniały

Jakby to powiedział Osioł ze Shreka: no i skończyło się rumakowanie. Jak było? Powiem, że to ciekawe doświadczenie: matkować gąsienicom. Cieszę się, że tak pięknie sobie poradziły, choć bez mojej pomocy poszłoby im równie dobrze. W końcu: do czego im potrzebny człowiek? To sama natura podpowiada co mają robić. Ja byłam tylko drobną pomocą, która ochroniła je przed kapciem mojego męża, zapewniła im bezpieczny słoik i dostarczyła świeżutkich młodych liści sałaty i mięty. Tak, pomimo takich szkód wyrządzonych w moim domowym zielniku. Bo dobrym trzeba być. Nawet dla najmniejszych stworzeń.
No dobra, dobra - wyłączając komary.

I jeszcze raz Mania. Tak na koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz