Dzisiaj wybitnie boli mnie głowa i kategorycznie nie chce mi się nic robić. Mam takiego lenia, że dawno takiego nie miałam. Nawet ćwiczyć mi się nie chce. Z drugiej strony - po co kupowałam gumę teraband? Żeby leżała i śmierdziała czekoladogumą czy żeby jej używać i trenować bicepsy? Na szczęście jest sposób na niechcenie, a zajmuje on tylko 4 minuty. I daje wycisk, że zdechnąć można. Jedno słowo: tabata. Ale ja nie o tym dzisiaj. Wytłumaczę się dlaczego tak mnie czaszka nawala i co robiłam minionej nocy: ciasteczka. Z dziurką. Z galaretką.
Wszystko swój początek miało wczoraj, kiedy wpadłam na jakże cudowny pomysł, żeby upiec ciasteczka. A że w szufladzie z bakaliami, proszkami i wanilinową substancją cukrem nazywaną, miałam leżeć też galaretki winiary z serii limited edition, to mówię: zrobię ciacho z galaretką. Do wyboru miałam arbuzową albo jagodową. Wybór padł na tę drugą. Do czegokolwiek o smaku arbuzowym (poza samym arbuzem na surowo) nie jestem przekonana. To teraz się zastanawiam, po co, kurde, kupowałam tą arbuzową galaretkę? Czasami sama siebie nie rozumiem.
Wymarałam w necie jakiś przepis i oczywiście go zmodyfikowałam.
No to jedziem z ciastem:
1 szkl. mąki pszennej typu 500 (poznańska)
1 szkl. mąki pszennej typu 550 (luksusowa)
0,5 szkl. mąki żytniej pełnoziarnistej
7 łyżek cukru
2 jajka
otarta skórka z pomarańczy
Wszystko wymieszałam. Mąki takie a nie inne, bo miałam resztki poznańskiej i luksusowej i chciałam je zużyć. Myślę, że nic by się nie stało, gdyby użyć krupczatki czy wrocławskiej. Zagniecione ciasto włożyłam do lodówki na godzinę. Po tym czasie wyjęłam, rozwałkowałam i powycinałam szklanką kółka. W połowie z nich na środku wycięłam kieliszkiem mniejsze kółeczka. Wyszło 13 całych ciastek i 13 z dziurką. Wszystko piekłam w 180 st. przez ok. 10 minut. Ciasteczka musiały wystygnąć, a ja zabrałam się za nadzienie. Galaretkę.
Już mi się ciśnienie podnosi, gdy o tym myślę. Opakowanie, czyli 50 g proszku rozpuściłam zgodnie z przepisem w 1,5 szkl. gorącej wody. I to był błąd, bo trzeba było użyć mniejszej ilości wody! Na moje 1 szkl. wystarczyłaby w zupełności. No ale zrobiłam jak zrobiłam, bo (o ja durna!) nie przewidziałam tego co było dalej. Oczywiście galaretka mi nie stężała jak powinna, a tu się zrobiła 22 godzina. Czas spać, nie będę przecież za jedną galaretką siedzieć i czekać aż łaskawie stężeje.
Jakieś 2,5 godziny później maluda obudziła się na karmienie. Zjadła, odłożyłam ją do Oliwulowego łóżeczka, a potem siebie do łoża małżeńskiego pod tytułem kanapa z Bodzia. I już zasypiam, już wracam do świata absurdu, kiedy słyszę gdzieś z zaświatów:
- A galaretka?
Dżizas! Tym jednym pytaniem mąż wyrwał mnie z łóżka i postawił na równe nogi. Szybko! Na pewno już stężała! A jak stężeje za bardzo to nic już z nią nie zrobię! I lecę w te pędy do kuchni, potykając się o własne nogi. Zaglądam do gara i... noooo, stężała. Ale tylko przy powierzchni. Znaczy się nie jest źle. No to chlust! łychą na ciacho, przykrywam ciachem z dziurką, odkładam na blachę i łapię za kolejne. Będzie dobrze, myślę. Odwracam się z tym drugim ciachem w stronę blachy, a tam... ciasteczko leży sobie nonszalancko BEZ galaretki. Wszystko wyciekło. Nosz kurde! Próbuję jeszcze raz, bez odkrywania dolnego ciastka, wylać galaretkę tylko w dziurkę. Ostrrroooooożżniieeeee... i znów wyciek. Niech to! Wkurzyłam się. I to porządnie! Niektóre ciastka były na tyle dopasowane, że wyciekło nic albo niewiele. Ale większość - tragedia. Rozpacz. Bezsilność. Wściekłość. W myślach wyrzuciłam ku nim całą litanię przekleństw i jeszcze ją powtórzyłam. Rzuciłam łyżką i wyszłam z kuchni. A niech sobie robią co chcą, piii ciastka piii z tą piii galaretką! Najwyżej będą piii bez piii galaretki!
Wracam do łóżka, a mąż zaspany pyta:
- I jak ciasteczka?
- Nijak. Do dupy. Wszystko wyciekło. Dobranoc.
Ciężko było zasnąć w takiej wściekłości, a kiedy w końcu mi się to udało, wcale nie poczułam się lepiej. Znów nawiedził mnie erotyczny sen, jacyś Romowie, Arabowie czy nie wiadomo co to w ogóle było, ogórki kiszone, wielka uczta, orzechy włoskie w occie (wtf?), ja tańcząca układ baletowo-akrobatyczny bez najmniejszego problemu (to chyba akurat po przedwczorajszym obejrzeniu teledysku do piosenki Sia "Chandelier"), a potem ja w roli Priyanki Chopry ścigająca jakiegoś więziennego zbiega. Co to w ogóle miało być? O i to jeszcze, jak odprowadzałam tych Romo-Arabów do aut, bo mieli wracać już do siebie i jeden się do mnie ten-tego. A ja mu mówię "nie mogę, przecież mam męża". Yyy... Panie Freud, zamknij się pan!
Rano pięknie już mnie głowa bolała, czułam wszystkie kości i każdy mięsień. Męża już nie było, za to na jego miejscu słodko spała maluda. W kuchni ciacha leżały tak jak je zostawiłam, tyle, że wykończone. Z galaretką w dziurkach w sensie. Czyżby ktoś mi pomógł? Wstawiłam je do lodówki. Schłodzone są nawet zjadliwe. No dobra - są pyszne! W gruncie rzeczy warto było się powkurzać. Powiedziałam, że już więcej ich nie zrobię, ale chyba jednak nie dotrzymam słowa. Muszę tylko pamiętać, żeby następnym razem użyć mniej wody do galaretki. A potem sukces murowany i zostaje tylko jedno wielkie: mniam!
Tak to teraz wygląda w mojej lodówce:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz