26 lipca 2014

Była sobie mięta

No właśnie, była. Ale po kolei. Dobrze pamiętam dzień, w którym postanowiłam założyć sobie, jak przystało każdej szanującej się gospodyni domowej, zielnik z prawdziwego zdarzenia. Kupiłam nasiona, ziemię i dużą doniczkę. Zasiałam wszystko jak należy i każdego dnia, zupełnie jak małe dziecko, wypatrywałam pierwszych kiełków. Wreszcie moje roślinki ruszyły z kopyta: najpierw śmignął tymianek, potem szczypiorek, a na miejscu trzecim uplasowała się mięta.




Szczypiorek - mizerota. Może stworzyłam mu za słabe warunki? Nie wiem, nie znam się dobrze na roślinach. Z resztą mało która roślina dobrze się czuje w naszym domu - chyba mają za ciemno. Tymianek wyrósł ach! cud, miód i orzeszki. Szkoda tylko, że jakimś magicznym sposobem przeniósł się ze swojej grządki na sąsiednią. Wtrężolił się z butami między miętę i tak sobie poprzytulani, pościskani, a w końcu poplątani, rośli w siłę. W puste miejsce mąż wsadził lawendę. 

Mój maleńki kuchenny ogródek działał dosyć sprawnie, choć szczypiorek odstawał mocno od reszty. I dotąd odstaje: te jego cienkie witki, niteczki same! Aż żal to ścinać i kłaść na kanapkę. O jajecznicy albo gziku nie wspomnę. Może powinnam go dożywić sterydami jakimiś? Piorun wie o co mu chodzi. Tymczasem z pozostałych ziół mogłam śmiało korzystać: doprawiać, ozdabiać, robić napar... do czasu.

Wstaję sobie otóż dnia pewnego i widzę, że zieleninę moją spotkały niewielkie ubytki. To znaczy szczypiorek, o dziwo, trzymał się cało. Cienko, bo cienko, ale cało. Najgorzej wypadała mięta: w niektórych miejscach wyglądała jak sitko. Coś mi ją zżerało. Kurczę, jeszcze dobrze nie zdążyłam odetchnąć po historii z molami, a tu kolejni dzicy lokatorzy? Czy ja mieszkam w jakiejś dżungli?! Żeby było śmieszniej, piętro niżej grasuje mysz widmo. To znaczy wszyscy ją słyszeli, ale nikt nie widział. No i to jakaś wyższa forma inteligencji, bo nie chce się złapać w żadną pułapkę. 

Wracając do mojego zielnika, bo to przecież o nim chciałam pisać (póki gryzoniowata koleżanka nie wprowadza się do nas na pięterko - to nie moje zmartwienie), początkowo nie znalazłam w doniczce nic podejrzanego. No i dobra, nic nie widać, znaczy problemu nie ma. BŁĄD do jasnej ciasnej! Błąd wielki! Nadszedł kolejny dzień, znaczy się dzisiaj, patrzę i oto: miętę wcięło. Dosłownie. Zostały gałązki i strzępy tego, co kiedyś nazwałabym liśćmi. Kto, pytam się, kto tak zdewastował mi mój orzeźwiający dodatek do wody na upalne dni?

Juan
Tym razem nie odpuściłam. Zabawiłam się w grę typu "gdzie jest Wally?" Znaleźć szkodnika nie było łatwo, bo zakamuflował się, skubany, jak jakiś patyczak. Ale w końcu wyrósł mi przed oczami. Wielki, długi, jasnozielony tłuścioch. A nieopodal jego rodzeństwo. Równie grubaśne i wygłodniałe. Gąsienice. Pięknie. Już po moim ogródku. Porobiłam im kilka zdjęć, co by je zgłosić do kartoteki w dziale kryminalnym. Niestety bez charakterystycznej miarki. A potem telefon mi się rozładował, znaczy się bateria, i nim ją naładowałam, jeden z nieproszonych gości przeniósł się na szczypiorek. O biedny! Jak mu się ta łodyżka uginała pod ciężarem zielonego żarłoka! Ale nie, szczypiorek nie był celem samym w sobie, a jedynie półśrodkiem. Celem była... lawenda. Smacznego. Mąż na pewno się ucieszy kiedy mu o tym powiem.

Nie, nie mogłabym ich zdjąć z gałązek i resztek liści po to, żeby tak po prostu wyrzucić je gdzieś tam. Nie, nie mogłabym ich przenieść do ogrodu, gdzie spokojnie żerowałyby sobie, dopóki nie stałyby się proteinową pożywką pierwszego lepszego ptasiora. Bądź co bądź to jednak dzieci! I ja jako matka, niczym rodzice adopcyjni porzuconych jaj kukułczych, czuję się w obowiązku zapewnić im przetrwanie do czasu, aż owiną się w bezpieczny kokon. No i ciekawa jestem cóż za piękność się z nich wykluje? A jakby tego było mało, mam zamiar je dokarmiać. Wszystkie trzy - sałatą, liśćmi, czymkolwiek świeżym i zdatnym do jedzenia.

Mania

Tito

Przypominam sobie, że jakiś czas temu latała tutaj w naszym kwadracie bardzo ładna ćma. To znaczy ładna jak na ćmę. Z pierzastymi czułkami i fantazyjnym wzorem na skrzydłach. Być może to ona jest sprawczynią całego zamieszania i zżerania mi starannie pielęgnowanych ziółek? Złożyła jaja i zadowolona z siebie odleciała w siną dal, zostawiając mi pod opieką małe, wiecznie głodne potworki. Wyrodna matka!

No trudno, skoro już ta odpowiedzialność spadła na mnie (nagle i niespodziewanie co prawda, ale w końcu: czy kiedykolwiek nastaje czas, że jesteśmy w 100% gotowi podjąć się takiego wyzwania?), dopilnuję, żeby moje nowe zwierzątka domowe wyrosły na dorodne ćmy, godne swojego imienia. Z mojej strony: odwaga, szaleństwo czy zwykła dziecinada? Nie wiem. Może zabawa i ciekawość, chęć poznania jak to jest "opiekować się" dzikim zwierzem (ok, nie jest to kaliber mojego dziadka, który opiekował się jelonkami, ani taty, który w domu miał wiewiórkę, ale gąsienica to jednak nie jest domowa przytulanka), zobaczenia co z niego wyrośnie. Mam nadzieję, że coś poczciwego i ładnie pachnącego, skoro wcinają lawendę, tymianek i moją piękną miętę. W razie czego, gdy kiedyś, w przyszłości, zostaną zjedzone, przynajmniej nie będzie trzeba ich doprawiać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz