Przez kilka ostatnich dni postrzeganie pewnej rzeczy, kiedyś tak ważnej dla mnie, zmieniło się prawie o 180 stopni. No dobra, może o jakieś 100. Ale był czas, że kiedy tylko o tym pomyślałam, dostawałam gęsiej skórki ze strachu.
Tą pewną rzeczą jest karmienie piersią. Nosząc pod sercem mojego maleńkiego pasożyta, nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zaczną się nawoływania w stylu maaaamaaa, dawaj mleeeekoooo. Pokarmu nigdy nie brakowało, więc rzucałam wszystko co akurat robiłam i biegłam na łeb na szyję, żeby tylko uszczęśliwić dziecia. A każda taka intymna chwila z nią spędzana była niesamowitym przeżyciem. Za każdym razem, kiedy tylko była głodna.
A potem nadszedł czas, kiedy "maleńka kruszynka" przepoczwarzyła się w "maleńkiego gryzonia". Tak znienacka. Na wyjeździe, gdzie nie byłam ubezpieczona w nakładki lub chociaż odpowiedni krem na podrażnienia i ukąszenia (poza buteleczką Mosbito, ale to na innego insekta). Zresztą - jakie podrażnienia? Tutaj zachodziła wręcz konsumpcja: kończę pić mleko, a potem czas na kawał mięcha! Po czym następowało perfidne hapśnięcie. I moje Aaaauuuu! Łzy się pokulały, krwi kropelka potoczyła, a maluda... rozluźniła zgryz i z wielgachnymi oczami, ciężko przestraszona, wpatruje się we mnie. Mimo wrażenia, jakby mnie podcinali, utuliłam ją mocno - przecież nie jest świadoma, że zadała mi taki ból.
Odtąd każde karmienie było pełne strachu - czy znów to zrobi? Tak, zrobiła. Nie raz. A ja tęsknie wyczekiwałam powrotu do domu i czegoś, co by mi te ranki uśmierzyło. Bo karmić trzeba. I nie mogłam uwierzyć jak to się szybko stało, że tak uwielbiane przeze mnie chwile zaczęły się kojarzyć z bojączką przeddentystową. Każda sekunda karmienia mijała więc w pełnym skupieniu wzroku na usteczkach i próbie wychwycenia momentu, kiedy według mojej córci nadejdzie czas na danie główne. Ja - saper, ona - bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć. A zegar tyka... Gdy zbliża się godzina zero - opracowałam super metodę - wsuwam jej do buzi mój palec, żeby to jego ugryzła, a sama się ewakuuję. Ewentualnie sięgam po broń ostateczną, czyli smoczka, nasze wsparcie techniczne. Póki co te dwa sposoby działają. Uff...
Dzisiaj, po tygodniu od pierwszego mięsnego kęsa, nadal jestem czujna (na szczęście już nie tak spanikowana) i mam palucha zawsze w pogotowiu. Nakładek też nie używam. A niech sobie leżą gdzieś tam w ukryciu i czekają na gorsze (dla mnie) czasy. Tylko głowę zaprząta mi pytanie: co będzie, jak zaczną się wyżynać górne jedynki? Koniec karmienia? Butelkowanie? A może zdążymy już przejść zupełnie na to co wyjdzie mi spod blendera? Czas pokaże.
Póki co czas wziąć głęboki oddech, bo zbliża się pora na wyłączność dla mojego kochanego głodomora. Mamusia już bieeegniee!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz