16 listopada 2014

Afrykarium

Czy w Polsce można znaleźć choć kawałek Afryki? Można. Nie tylko w atlasach geograficznych. Nie tylko na maratonach i półmaratonach, gdzie nagroda za wygraną wynosi co najmniej 1500 zł. Nie tylko na pograniczu Wyżyny Olkuskiej i Wyżyny Śląskiej w polskiej Saharze (notabene największej europejskiej pustyni). Od 26 października tego roku można także we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Byliśmy tam 11 listopada i, tak jak obiecałam, spieszę opisać którą część Czarnego Lądu tam odkryliśmy.

Dzień wcześniej dowiedziałam się, że trzeba jechać tam z nastawieniem na pioruńsko długie czekanie w kolejce. No ale dobra, utajniłam ten fakt przed pozostałymi towarzyszami podróży, co by nie wszczynać paniki wizją kilkugodzinnego zapuszczania korzeni przed drzwiami Afrykarium. Na miejscu kolejka była, a i owszem, a interaktywna tablica przy kasie głosiła, że będziemy musieli odstać 3 godziny, aby wreszcie zasłużyć na przekroczenie szklanych drzwi. I tutaj pojawiła się, zupełnie naturalnie, myśl, aby postawić w kolejce jedną osobę, a reszcie pozwolić zwiedzać zoo. W końcu nowy pawilon zajmuje tylko 1/33 całej jego powierzchni. Jest co oglądać! Wcieliliśmy nasz plan w życie. 

Następnego dnia na fejsbukowym profilu Afrykarium czytałam wiele, wiele opinii na temat tych kolejek: a to, że stanie w niej z dziećmi to samobójstwo, to znów, że ludzie odpuszczali, bo za długo było trzeba czekać, ewentualnie, że odradzają taką wycieczkę podróżnym z innych miast, bo się nie opłaca... A nie było łatwiej wpaść na ten pomysł co my? Jedna osoba pilnuje kolejki, a reszta, z dzieciakami włącznie, maszeruje alejkami podziwiając nie mniej interesujące zwierzęta. Wystarczy ruszyć głową! A zasób fauny wrocławskiego zoo jest na prawdę pokaźny. Dzieci nie będą znudzone staniem w kolejce, opiekunowie nie będą sfrustrowani ich narzekaniem. Wszyscy będą zadowoleni i pielgrzymka z katorgi zamieni się w relaks. 


Wracając. Oliwulencja brzuch napełniła w aucie, więc baterie na ten czas miała naładowane. Można ruszać w teren. I tutaj miłe zaskoczenie: nie sądziłam, że tak będą jej się podobały zwierzęta. Zwłaszcza te, które się ruszały. Świetny był niedźwiedź górski i brunatny, ale też wielkie żyrafy, słonie, które na naszych oczach zajadały się arbuzem i dynią, leniwiec dwupalczasty, który chodził nam ponad głowami, małpy, które zajadały się owocami (Mniam! - krzyknęła Oliwka), wdzięczne nilgau, czyli największe azjatyckie antylopy, czarny osioł, którego mogła pogłaskać, wesołe kangury, z których jeden miał katar i wilki, które na dobrą sprawę tylko spały, ale przypominały jej husky'ego moich rodziców.

Wreszcie, po dwóch godzinach spaceru i zapełniania karty pamięci dziesiątkami zdjęć, odezwał się telefon: czas wracać pod Afrykarium. Po kilkunastu minutach byliśmy już w środku. Pierwsze wrażenie: o kurde, jaka wuchta wiary! Drugie: ale tu ciepło. Trzecie: o, trzeba zostawić wózek. No dobra, rozpakowaliśmy się, zostawiliśmy toboły na pastwę losu i podążyliśmy za strzałkami. Tak, ruch odbywa się tylko w jednym kierunku: do przodu. Na początku ludziska chyba przytkało z wrażenia, bo zrobił się straszny korek. I nie dziwię się, bo akwarium urządzone na styl rafy koralowej było na prawdę imponujące. Oliwka była jak zaczarowana, a ryby stały się jej ulubionym obiektem obserwacji: tyle kolorów i ciągle coś się ruszało... Na naszej drodze były też hipopotamy (których prawie nie było widać, bo spały), dikdiki (płochliwe cusie a'la króliki, których nie było widać, bo się pochowały), pingwiny, manaty, kotiki, krokodyle nilowe oraz rekiny, płaszczki i żółwie morskie. Zwłaszcza te ostatnie, zamknięte w jednym zbiorniku, wywoływały wielkie "wow" i wywalały oczy na wierzch. Można było się przez chwilę poczuć jak w barcelońskim oceanarium i wejść w tunel, gdzie z lewa, prawa i od góry, otaczała nas morska zwierzyna. Niesamowite uczucie i niezapomniane wrażenia. 


Nasza podróż skończyła się po ponad godzinie, gdy na dworze było już ciemno (wiadomo, słońce zachodzi coraz wcześniej, ale spokojnie, byle wytrzymać do 21 grudnia i będziemy ocaleni). Olive padła wymęczona i wcale jej się nie dziwię: po tym wszystkim co widziała! Po tych śmichach chichach jakie wyśmiała! I po tych zdjęciach, do których musiała pozować! Wredna ta matka, no. Na szczęście potem było mleko, więc się na mnie maluśka za ten natłok wrażeń nie pogniewała. Spała pięknie całą drogę do domu, a ta wcale taka krótka nie była. Na zdjęciu poniżej widać z resztą, że prawie nic nie było widać. No, ale dojechaliśmy szczęśliwie i wszyscy z uśmiechem na ustach. Afrykarium zatem z głębi serca polecam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz