16 grudnia 2014

Ziemniakowo

Jaką to ja mam kochaną córeczkę! No łebska z niej babeczka, nie ma co - ja bym na to nie wpadła. Ale ja mam już zryty mózg, widzę już inaczej i inaczej myślę. Dzieci są nieświadome wielu rzeczy, myślą w prostszy sposób, bez komplikowania życia miliardem niepotrzebnych spraw, a co najważniejsze, są szczere do bólu. Innymi słowy: nie są tak zepsute jak dorośli. A oto krótka historia, co moja maluda prawie codziennie robi z... ziemniakami. No pomysł to, zaiste, niezwykły.

Kiedy ja sama byłam małą dziewczynką, zawsze stałam po stronie dobra zwierząt, jak taka strażniczka Teksasu ("strażniczka lasu" przywodziło by na myśl trochę co innego, więc niech zostanie "Teksasu"), tyle, że w wersji zoologicznej. Spieszyłam na ratunek wszelkim motylom, pasikonikom, ślimakom (chyba, że to były te bez muszli - wtedy były zdane na los. Wiem, to zakrawa o rasizm), czy wróblom. Pamiętam jak przeryczałam pół nocy po przeczytaniu w jakimś czasopiśmie artykułu o porzucanych psach i kotach. Albo jak ciężko odchorowywałam zniknięcie mojego szczeniaka. Trochę zostało mi na stare lata, w końcu nie tak dawno temu matkowałam gąsienicom.

Moja córa idzie krok dalej. W jej wieku dba się nie tylko o żywe istoty, ale i o rośliny. I to jak! Przychodzi sobie taka maluda do kuchni, robi przegląd wszystkich kątów i zakamarków, a potem siada obok skrzynki z warzywami i wyciąga na tacę swoje dobre serduszko. No, nie tak dosłownie. Lituje się nad zamkniętymi w skrzynce pietruszkami i selerem, ale najbardziej upodobała sobie ziemniaki. Łapie takiego w swoje łapki i wyrzuca ze skrzynki - niech sobie pohasa, a co! Niech zażyje wolności, zanim mama go ugotuje, a co! Niech po raz ostatni przeturla się swobodnie w tę i z powrotem po podłodze, a co! 


Takim ziemniaczanym zabawom towarzyszy oczywiście śmiech Oliwuli. Ziemniaki chyba też są zadowolone. Bo ile można w takim ścisku korzeniowych jarzyn siedzieć, wdychać zapach pomarszczonego selera, albo oglądać plecy innego ziemniaka? Trochę ruchu nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Maluda rzuca warzywami po kuchni, dumna z siebie, po kilka razy każdym, a potem grzecznie odkłada do skrzynki. No tak, swoboda swobodą, ale kontrolę trzeba jakąś mieć, co by się niesforne ziemniaki nie rozpierzchły na cztery strony świata. Kto by je potem zaganiał z powrotem? Psa pasterskiego nie mamy, a ojciec w robocie.  

Oliwka serduszko ma dobre, pięknie się bawi z warzywkami, pięknie je potem odłoży do skrzynki. Ale zastanawiam się: jeżeli teraz jest taka miła dla nich, to co będzie za kilka lat, kiedy przejdzie do stadium opieki nad zwierzętami? Obawiam się, że czeka mnie w domu prawdziwy zwierzyniec, i że nie skończy się na matczynym lajciku pod tytułem "ślimak, motyl, pasikonik". Uff...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz