30 października 2014

Mapy

Niech mnie ktoś kopnie w tyłek, bardzo proszę. Czuję się jak studentka przed sesją. Zamiast zająć się tworzeniem okładki i storyboardu na konkurs książki dla dzieci, wynajduję milion innych, ważniejszych albo super-ekstra-ciekawych rzeczy, które muszę zrobić najpierw. MUSZĘ. A książeczka sobie leży w teczce i czeka cierpliwie. Aż nadejdzie 15 listopada, kiedy można zacząć nadsyłać zgłoszenia do konkursu, a ja się obudzę, walnę karpia, opluję sobie brodę i załączę motorek w dupsku.

Jestem na siebie zła. Wiem, co mam do zrobienia, a odwlekam to ile wlezie. Niby odwleka się to co nieprzyjemnie, a tworzenie tej książeczki to dla mnie naprawdę uciecha. No to o co chodzi? Dziś siedziałam od rana... ok, ok, od 11:30, kiedy Olive zasnęła, i łupałam orzechy na ciastka. W międzyczasie rozmyślałam nad tym, dlaczego tak ciężko mi ruszyć "szlachetnym zakończeniem pleców" (jak mawiał kiedyś mój znajomy) i zrobić to co trzeba, a potem mieć już z tym spokój? Dupa. Wolałam spędzić godzinę w kuchni, bawiąc się z orzechami laskowymi i włoskimi. Przy okazji naszła mnie jeszcze wena na napisanie wiersza dla dzieci o krecie imieniem Aleksander. A tu jeszcze podłogę w kuchni przydałoby się w końcu umyć, pranie zdjąć z suszarki, itepe itede. 

A potem słyszę dzwonek. Ten od drzwi, który, jak utrzymuje nasza listonoszka, notorycznie się psuje. Tym razem działał. Serce przyspieszyło. Napięcie wzrosło. Tak, to przesyłka. Tak, zdecydowanie do mnie. O matulu najdroższa, czy to aby na pewno... Patrzę na nadawcę... TAK! Urosły mi skrzydełka i w te pędy poleciałam otwierać karton. Brutalnie porozcinałam nożem szarą taśmę klejącą, otwieram i... robię wielgachne oczyska. Poziom ego wywala się aż pod sufit. Kurde, jednak jestem szczęściarą! Czekałam na tę przesyłkę od kilku dni i dobrze wiedziałam co jest w środku, ale dopiero po otwarciu dotarło do mnie, co właściwie wygrałam.



Wielka księga z mapami wybranych krajów świata ilustrowana przez państwa Mizielińskich (o których pisałam wcześniej, o tutaj). Coś wspaniałego. Z wyrysowanymi fauną i florą, charakterystycznymi dla danego państwa, tradycyjnymi potrawami, najczęstszymi imionami, znanymi postaciami, zabytkami architektonicznymi czy miejscami wartymi odwiedzenia. Z podaną liczbą ludności, powierzchnią, obowiązującym językiem, flagą, głównymi rzekami, jeziorami i szczytami. Dla kogoś, kto w czasach gimnazjalnych i licealnych siedział z nosem w atlasie (w sensie: dla mnie), to jest naprawdę duża rzecz. Ooo i już się nie mogę doczekać kiedy maluda będzie na tyle kumata, żeby podzielić się z nią tą książką. 

No i znów odpłynęłam. Dobra, koniec. "Mapy" zagrzewają sobie nowe miejsce na półce, obok "Zezi i Gilera", "Kwiatków Jana Pawła II" i "Mamo Tato co ty na to?" (jasny gwint, ale burdel mam w tej bibliotece!), a ja zabieram się za pracę konkursową. Teraz, teraz, teraz! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz