23 października 2014

Sądny dzień

I oto stało się. Nadszedł ten wyjątkowy, długo wyczekiwany przeze mnie dzień. Cieszę się jak głupia i pękam z dumy. Urosłam o jakieś 20 centymetrów, ale przy tym ciągle skaczę z radości, więc w porywach wychodzi niecały metr. O co ten raban? Moja królewna zaczęła czworakować, ot co!


Jeszcze miesiąc temu ze skrywaną za pazuchą zazdrością podziwiałam wyczyny dzieci koleżanek. Jedno po drugim pokonywało kolejne bariery, a moja maluda nic. Do znudzenia powtarzałam sobie (i nie tylko ja), próbując trzepnąć przez łeb tego zazdrosnego gremlina, który we mnie siedział, że wszystko jest w porządku, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie i maluśka też doskonale wie kiedy przyjdzie na nią pora. A jak już przyjdzie, to podniesie się i zacznie samodzielnie przemierzać bezkresne hektary naszego mieszkania. Wtedy ja będę dostawać białej gorączki latając za nią i zabezpieczając wszystkie kanty szafek, szuflady, kable, wtyczki, gniazdka, progi, kosze na śmieci, schody i cokolwiek przyjdzie mi jeszcze do głowy, żeby zabezpieczyć. Albo jej, żeby poznać.

No tak, miała na początku swojej kariery przygodę z szelkami Pavlika, więc miała prawo potrzebować więcej czasu na podłapanie niektórych umiejętności. Tylko, że wszystko przyszło we właściwym czasie. Nic się nie opóźniło, a czas kiedy dzieci zaczynają raczkować jest przecież dosyć różny. Indywidualny. Nakreślony "mniej więcej". Nasze "mniej więcej" właśnie nastało, a kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy, te koślawo, niepewnie stawiane nogi i chwiejące się ręce, piszczałam jak idiotka, susząc zęby do rozradowanej Oliwuli. No to masz, mama. Doczekałaś się. Jeszcze półtora tygodnia temu zaczynała pełzać, czołgała się nieporadnie po podłodze, a teraz hoduje mi się w domu czworonożny struś pędziwiatr. 

Potem przyszła jeszcze refleksja, jak bardzo trzeba szanować i cenić to co się ma, nawet jeżeli nie mamy prawie nic. Trzeba umieć się cieszyć nawet z maleńkich rzeczy. Pomyślałam sobie, jakie to szczęście, że mam tak piękną, zdolną i zdrową córeczkę. Przykro się robi na myśl o rodzicach, którzy nigdy jeszcze nie doświadczyli takich emocji jak ja - przy raczkowaniu, nie zobaczyli uśmiechu swojego dziecka, ani nawet nie usłyszeli jego głosu. I pomimo wszelkich przeciwności losu kochają je najbardziej na świecie i ich uczucie nigdy się nie zmieni. Oni pokazują, jak wielkim cudem jest życie i jak cenna jest każda jego minuta. Nie można go bagatelizować, trzeba się cieszyć z tego co się posiada i kochać najmocniej jak się tylko potrafi. W moim przypadku, od kiedy tylko zobaczyłam na teście dwie kreseczki, już byłam po uszy zakochana w mojej maleńkiej królewnie (mimo, że do połówkowego myślałam, że będzie królewiczem). I jestem po dziś dzień. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz