10 października 2014

Po skarby jesieni

Kiedy termometr wysili się jeszcze, żeby łaskawe dobić do 25 kreski, nie ma mocnych - trzeba iść na spacer. Korzystać zanim zacznie się babranie w kaloszach i z parasolką w ręku, opatulając się w piętnaście swetrów i szalik. Wybraliśmy się poszukać skarbów jesieni. Całą rodziną, a co! Mężulo urlop ma przecież nie po to, żeby siedzieć w domu przed kompem!



Pogoda śliczna. Cieplutko. Bezwietrznie. Zapach  też mało jesienny. Na szczęście! A w tych stronach typowy jesienny zapach to palone gałęzie i liście albo (najczęściej) swąd palonego czegokolwiek (kiedyś sąsiedzi palili nawet starymi butami, bo po prostu mieli ich w nadmiarze; teraz teoretycznie nie wolno, więc teoretycznie wszyscy palą tylko tym czym można). Ale nie tym razem. W domach okna pootwierane, drzwi balkonowe uchylone, prania się wietrzą, suszą, ludzie pracują w swoich ogródkach jak te mrówki, a my jedziemy na łów.

Słychać śpiew ptaków (choć w przypadku wróbli to raczej "ćwierk"), tu i tam przeleci sikoreczka, a  po płocie przebiegnie... wiewióreczka. Udało nam się podjechać nawet bardzo blisko, ale maluda i tak nie wiedziała o co chodzi i na co właściwie ma patrzeć? Matka się zachwyca nie wiadomo czym... płotem? Liśćmi? Yyy... A potem wiewiór czmychnął na drzewo, machnął kito-pióropuszem i tyleśmy go widzieli. 


Olive była zachwycona natomiast wszystkim co było na ziemi: od liści po trawę. No i tym co po tej ziemi biegało, czyli psami. Śmiała się, krzyczała, chciała biegać razem z nimi. No niestety, na razie nóżki masz, kochanie, za małe i z biegania nici. Ale moglibyśmy pogonić psiaki wózkiem! A nas  prawdopodobnie pogoniłyby właścicielki. I taki korowód przez całe miasto. Jak w Benny Hillu. 

Do domu wracaliśmy załadowani skarbami jesieni pod tytułem: liście dębowe i klonowe. Muszę z nich teraz ułożyć piękny bukiet i wstawić do wazonu, bo na razie cały czas leżą na podłodze w korytarzu i tylko wyglądają. Nawet nieszczególnie pięknie. Po prostu są. W wazonie będzie im dużo lepiej. Mogliśmy wziąć ze sobą mnóstwo żołędziowych czapeczek, no ale po co? Komu by się chciało później robić z nich ludziki, zwierzątka czy inne stwory-potwory ze szkolnych lat? 


Spacer był jak najbardziej udany. Takie jesienne wyprawy, nawet jeśli tylko do pobliskiego parku miejskiego, świetnie oczyszczają myśli, odprężają i zbliżają do siebie. Zwłaszcza, kiedy trzeba się tulić, bo wiatr huczy, ręce odmarzają i widać własny oddech. Na szczęście wygląda na to, że do takich temperatur jeszcze daleko. I oby tak zostało jak najdłużej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz